niedziela, 23 listopada 2014

S jak...Sopot.

Jest takie miejsce, w którym emocje łączą się z rozumem. Poza Doliną Pięciu Stawów, o której magiczności pisałam latem, jest jeszcze jedno miejsce, które wpływa na mnie zawsze kojąco. Sopot, w którym mieszkałam, którego ścieżki wydeptałam i w którym ciężko się zgubić. Miejsce, w którym gdy ucieknie autobus można dojść wszędzie pieszo. W którym jest bardziej chillowo niż gdziekolwiek indziej. Gdzie ludzie się uśmiechają a staruszki nie ględzą w trolejbusie na beznadziejność młodzieży. Miejsce, gdzie co 3 kroki można zatrzymać się na kawę w miłym wnętrzu, a wieczorem odwiedzić Złą Kobietę lub Trzy Siostry, w których zawsze znajdzie się dobry drink i masa ludzi przybyłych z całego Trójmiasta na weekendowe swawole. To tu spotkałam same życzliwe osoby. To tu jest mój Wydział. To tu jest plaża i molo i czas płynie trochę inaczej.

Molo- banalne, znane wszystkim z telewizji i wakacji miejsce kultowe. Dla mnie magiczne. Nie to molo znane latem, przepełnione ludźmi, gwarem i zapachem smażonej ryby z frytkami (którą absolutnie uwielbiam). Latem nie bywam w tym miejscu wcale. Najbardziej lubię wydanie zimowe. To otoczone biało-szarymi kolorami. To bardziej ciche. Z mokrymi ławkami, łabędziami kryjącymi się pod pierwszymi deskami, bez żaglówek i bez gwaru. Z klaunem grającym w tygodniu na gitarze i wieżą wygrywającą hymn miasta w południe. 
Choćbym miała nie wiem jak podły nastrój, zaraz po wejściu na drewniane deski, uśmiech sam ciśnie mi się na usta. Wszystko się uspokaja. Emocje opadają, nadchodzi spokój. Z gorącą kawą na wynos z pobliskiej kawiarni, wszystko staje się nagle proste i oczywiste.Jak dobrze, że jeszcze przynajmniej przez dwa lata będę tu wracać co chwilę! Tegoroczny sezon na zimowe molo i zmarznięty nos uważam za otwarty! 





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

A Ty? Co o tym myślisz?