poniedziałek, 24 marca 2014

Artyści tworzą. Muzy biegają po poligonie.

Z artystami dobrze bywać, trudno być. Pierwszy artysta pojawił się w moim życiu kiedy miałam 13 lat. Małoletnie zauroczenie, które przewijało się od czasu do czasu mimo zmienności okoliczności. Pierw spotykaliśmy się przy rurkach z kremem, po latach przy alkoholu. My rośliśmy ale charakter naszych spotkań stał w miejscu. Bywaliśmy w swoim towarzystwie. Nigdy jednak nie wytrzymaliśmy w tej artystycznej miłości dłużej niż tydzień, może dwa. Granie na gitarach, potajemne schadzki, kwiaty, koncerty, pianino, gotowanie, filmy przy zgaszonym świetle- każdy detal pod artystycznym napięciem. Poza okresami godowymi, obecne były długie okresy łudząco podobne do włoskich relacji. Dawanie i odbieranie prezentów, ignorowanie, inni chłopcy i inne dziewczyny, z którymi było nam dobrze tylko jakaś niedokończona historia wisiała w powietrzu. Stały był napis pozostawiony przeze mnie na licealnej szafce artysty, który brzmiał: "Po dwóch dniach właściwie nic już nie istniało....". Szafka umieszczona była w tym samym rzędzie, zaledwie kilka metrów od mojej, co było dobrą okazją do obserwowania czy artysta żyje. Spomiędzy szafek zostało zdjęcie i kilka wierszy napisanych w przypływach rozpaczy- cóż, widocznie również mam w sobie pierwiastek artystyczny.
Ostatni raz widziałam owego artystę dwa, może już prawie trzy lata temu. Przeprosiliśmy się za kilka niesympatycznych scen, życzyliśmy szczęścia, wsiedliśmy do samochodów i każdy pojechał w swoją stronę. Wiem, że odnosi dziś sukcesy i został bożyszcze nastolatek. Historię uważam za definitywnie zamkniętą i z bezpiecznej odległości, życzę mu wszystkiego najlepszego- w karierze, życiu i emocjach, które u artysty proste być nie mogą.


Romans z artystą jest jak bieganie po poligonie. Tak skrajnego artysty w późniejszym czasie już nie spotkałam. Może wiedziałam, że spotkać nie chcę. Do facetów z artystycznym pierwiastkiem w sobie, choć niekoniecznie przejawiającym się aż tak wprost, ewidentnie mam słabość. Romantycy, twórcy, pasjonaci, szaleńcy- przyciągają. Trening emocjonalnej szkoły przetrwania to dyscyplina, w której specjalizują się tak zwane muzy. Podniebne loty i gwałtowne upadki pojawiające się nie wiadomo kiedy i nie wiadomo jak. Artysta, skupiony na sobie egocentryk, zasmuca bo tak czuje, nie zważając na to, że obok niego ktoś współodczuwa. Artysta tworzy, a w szale twórczym nikt nie będzie dla niego ważniejszy niż on sam i dzieło stworzenia. Artysta potrzebuje muzy wtedy kiedy jej potrzebuje, a kiedy nie potrzebuje to ona sama powinna wiedzieć, że nie jest potrzebna. W dodatku powinna być zawsze gotowa aby z uśmiechem przyjąć artystę kiedy ten już w końcu dowie się o co mu chodzi. Muza nie może mieć własnych problemów. Nie może zbyt wiele rozmyślać i dzielić się tym głośno, bez narażenia na utratę uwielbienia bo wtedy okazuje się być zwykła i pozbawiona magii lalki, czekającej zawsze w pozycji, w której się ją ustawi.
 
Podskórnie trochę jestem wariatką. Z artystami wspólny mam egocentryzm i przypływy weny, przez co kiedy sobie na to pozwolę, potrafię odczuwać podwójnie a kiedy się odcinam to odcinam się po całości. Jak więc żyć? Ci pozbawieni szaleństwa są nudni a Ci szaleni są trudni. Dziś wyolbrzymiam i przerysowuję. Wczoraj zasmucił mnie pewien Artysta.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

A Ty? Co o tym myślisz?