niedziela, 2 czerwca 2013

Walka walkę pogania. Ale po co?

"Serce, które jest w pokoju dostrzega radość we wszystkich wioskach" 
Przysłowie Hinduskie 

Długo zastanawiałam się, którą z krążących po mojej głowie myśli, wykorzystać jako dzisiejszy temat po tak długiej ciszy. A odpowiedź okazała się być prosta bo wszystkie można podpiąć pod jeden wspólny parasol walki. I rezultatów jej zaniechania.

I mam tu na myśli walkę w przeróżnych wymiarach. Czasem mam wrażenie, że walka ze wszystkim i wszystkimi, jest drugim ulubionym sportem Polaków. Chwilę po tym jak wyrzucimy z siebie wszelkie marudzenie i kwieciście opisany żal "jak nam w życiu jest ciężko", przechodzimy do obrzucania wszystkich i wszystkiego winą za ten stan rzeczy.
Stawiamy się w opozycji, przyjmując postawę gotową do walki o "naszą sprawiedliwość". Walczymy z ludźmi, którzy nas otaczają. Walczymy z pogodą, która specjalnie nam na złość nie jest taka jaką akurat byśmy chcieli. Walczymy z systemem, który powinien rozwiązać nasze problemy braku pracy i nietolerancji dla otaczającej nas odmienności. Walczymy z byłym partnerem bo miał czelność mieć inny pomysł na życie. Walczymy z każdą znajomą twarzą, która ośmieliła się mieć inne zdanie na dowolny temat. I z nieznajomą, że nie uśmiechnęła się na przywitanie tak serdecznie jakbyśmy sobie tego życzyli. Walczymy z pracodawcą, który nie dość, że dał nam miejsce pracy to teraz jeszcze chciałby żebyśmy tą pracę wykonywali w sposób staranny. Walczymy z Panią w banku bo nasze konto nie działa tak jakbyśmy sobie życzyli. Walczymy z Panią w dworcowej kasie bo pociąg nie przyjechał na czas. Walczymy z wykładowcą i promotorem, który mimo swojej profesury, nie ma zielonego pojęcia o tym co napisaliśmy ani o tym co powinniśmy wynieść z jego zajęć. Walczymy z rodzicami bo zawsze starają nam się doradzać przez własny pryzmat. Walczymy z dziećmi bo nie wychowują się tak jak chcielibyśmy żeby były wychowane. Walczymy z sąsiadem, który nie rozumie, że muzyka, której słuchamy we własnym domu wcale nie jest tak głośna jak sugeruje. Walczymy z urzędnikami, którzy jeśli premier nie potrafił, powinni pójść nam na rękę, zamiatając każdy idiotyczny paragraf pod stół. Walczymy z telewizją, że pokazuje nie to co byśmy chcieli oglądać. I z politykami, że pokazują się w telewizji, a mandat który posiadają nadał im nie-wiadomo-kto...I tak w nieskończoność.
W rezultacie, z przyzwyczajenia, walczymy już z każdym. A najwięcej....z samym sobą.

Mi się już nie chce. 
A wszystkie te walki znam z autopsji.
W związku z tym, że ostatnimi dniami mam dość sporo roboty, pierw nie miałam czasu na walkę. Teraz...nie mam już na nią ochoty.
Dlaczego?
Dlatego, że kiedy się odpuści, żyje się lepiej. Cała energia, którą pożytkujemy na wytwarzanie emocji, które mają nam pomóc wygrać naszą "walkę", w rezultacie zostaje w nas i to my musimy ją w sobie posprzątać. Bo co Pani w dworcowej kasie może poradzić na spóźniony pociąg? Co urzędniczka może zdziałać w sprawie braku ustawy upraszczającej papierologię małych film? W jaki sposób nasza złość ma naprostować poglądy osób, z którymi nie znajdujemy wspólnego języka? Albo jak ma nawrócić naszego byłego partnera lub nielubianego znajomego na naszą ścieżkę? NIJAK! Nie mamy żadnego wpływu na to jak naszą złość potraktuje jej adresat. Może jej nawet nie zauważy bo myślami będzie w zupełnie innym wymiarze. Wszystkie emocje, które wytwarzamy w sobie w imię walki, najbardziej uderzają nas samych- jedyne osoby, które na pewno je zauważą. A powiedzmy sobie szczerze- nic tak nie wkurza jak zupełny spokój osoby, którą chcemy wkurzyć!
Dla dobrego zrozumienia- nie mam na myśli poddania się cudzej wizji czy stania się ofiarą losu. Chciałabym tylko dać pod przemyślenie pytanie, czy nie więcej można zyskać spokojem i jasnym określeniem tego co chce się osiągnąć niż ciągłym szarpaniem się o "mojszą rację"? Widzę po sobie, że od kiedy nie chce mi się "przeżywać" opowieści, które nie chce żeby były częścią mojego życia- żyje się łatwiej. Staram się coraz częściej unikać długich rozkmin na temat tego "co ktoś zrobił głupio, źle, czemu tak a nie inaczej, że ten jest taki a tamten owaki, a panna, z którą się spotyka to......itp. itd." I w rezultacie, mam coraz więcej miejsca w głowie na nowe pomysły, nowe marzenia i coraz bardziej ugruntowane plany dotyczące tego co zrobić aby wprowadzać je w życie. Idę w różowych spodniach i z różową parasolką w strugach porządnej ulewy i nie myślę o tym, że "ten pieprzony deszcz miał czelność spaść właśnie teraz...". W zamian za to, cieszę się, że wszyscy zdziwieni, którzy obracają się za "różową panienką" myślą, że mogą czuć się lepsi i poważniejsi, a Ci weselsi po prostu uśmiechają się na widok kolorów wyróżniających się wśród szarości. W autobusach zamiast podsłuchiwać marudzenia otaczających mnie babć, czytam książkę lub gazetę...i nie wkurzam się, że znam historię chorób starszej pani siedzącej obok. Nie zaglądam na newsy wypuszczane przez miejsca i osoby, które prowokują moje nerwy do odezwania się i....staram się żeby jak najszybciej wrócić do stanu równowagi, kiedy dam się ponieść własnym wymysłom.
Nie jestem ekspertem. Nie mam pojęcia jaka jest recepta na to "jak żyć" dobra dla wszystkich. Jestem zupełnie początkująca na ścieżkach poszukiwania spokoju. I piszę tylko to co zauważam na swojej drodze.
Jeśli chcemy sobie znaleźć problem- znajdziemy go wszędzie. Ale czy na prawdę warto temu poświęcać swoją energię?

"To którą drogę wybrać?"
Zdjęcie, które baaaardzo lubię.
Jedno z miejsc, w których myśli się najlepiej.
Hala Rysianka (Beskidy).


1 komentarz:

A Ty? Co o tym myślisz?