Po raz pierwszy w życiu mam pelne przekonanie, że wiem, w którą stronę chcę iść. Że coraz mniej się robi przypadków a coraz bardziej droga zaczyna kierować w jedną stronę. Duże ambicje nie mają zbyt wielu zwolenników. Od dłuższego czasu czuję, że idę po tej drodze sama. Że osoby, które powinny trzymać kciuki najmocniej, tak szczerze odetchnęły by z ulgą gdyby przez przypadek mi się nie udało.
Około rok temu pisałam o tym, że sukces nie przyciąga tak wielu przyjaciół jak porażki, nad którymi chętnie pochylą się tłumy żeby z hipokryzją połechtać swoje bardzo niepewne ego. Dziś, kiedy poprzeczki idą coraz wyżej, kiedy potrzebuję coraz więcej pracy żeby do nich doskakiwać i kiedy często się udaje, znów mogę podpisać się pod tamtejszymi słowami z podwójnym bólem serca. Zdaję sobie sprawę, że jestem wyzwaniem i przekleństwem w jednym. Że jestem kobietą i na dłuższą metę ten wyścig za ciągłym utrzymaniem tempa może być męczący dla męskiego ego, które zawsze musi być wyżej. Że mało kto uważa, że może nadążyć. A szkoda. Bo jestem głęboko przekonana, że nadążyć może każdy kto tylko chce i się nie boi. Można mnie kochać albo nienawidzić. Rzadko bywam po środku. Tak było, jest i jeśli mam się dalej rozwijać, będzie. Jedni powiedzą, że jestem podłą egocentryczką, inni, że odważną inspiracją. Jedni i drudzy będą mieli rację bo jestem zestawem ułożonych dwubiegunowo, bardzo skrajnych cech.
Około rok temu pisałam o tym, że sukces nie przyciąga tak wielu przyjaciół jak porażki, nad którymi chętnie pochylą się tłumy żeby z hipokryzją połechtać swoje bardzo niepewne ego. Dziś, kiedy poprzeczki idą coraz wyżej, kiedy potrzebuję coraz więcej pracy żeby do nich doskakiwać i kiedy często się udaje, znów mogę podpisać się pod tamtejszymi słowami z podwójnym bólem serca. Zdaję sobie sprawę, że jestem wyzwaniem i przekleństwem w jednym. Że jestem kobietą i na dłuższą metę ten wyścig za ciągłym utrzymaniem tempa może być męczący dla męskiego ego, które zawsze musi być wyżej. Że mało kto uważa, że może nadążyć. A szkoda. Bo jestem głęboko przekonana, że nadążyć może każdy kto tylko chce i się nie boi. Można mnie kochać albo nienawidzić. Rzadko bywam po środku. Tak było, jest i jeśli mam się dalej rozwijać, będzie. Jedni powiedzą, że jestem podłą egocentryczką, inni, że odważną inspiracją. Jedni i drudzy będą mieli rację bo jestem zestawem ułożonych dwubiegunowo, bardzo skrajnych cech.
Czasem, kiedy fakty stają w opozycji do tego co się myśli i czuje, łatwiej jest się wysłowić czyimiś słowami dlatego po nieprzespanej nocy, przytoczę fragmenty wywiadu z Agatą Passent o niej, jej matce- Agnieszce Osieckiej i życiu (Twój styl. Nr11(208)), który okazał mi się porannie bardzo bliski.
"Nie lubię być więźniem jakiegoś planu. Wyrabianie planu zostawmy Gierkowi. Cieszę się relacją, potrafię o nią dbać. Ale nie za wszelką cenę. Lubię rozhuśtany model- bezpieczeństwo i szaleństwo."
"Można oceniać, że nie potrafiła żyć w rodzinie, odeszła od ojca, miała nowe miłości, a ja byłam dla niej bardziej partnerką niż córką. Albo podziwiać, że była odważna i potrafiła- jak mówi mój mąż- całe dotychczasowe życie ściągnąć jak zastawiony talerzami i filiżankami obrus ze stołu. Jednym zamachem ściągasz i zaczynasz od początku. Dramat- bo coś się tłucze. Ale w imię czego przedłużać cierpienie? Cierpiętnictwo kobiety nie uszlachetnia. Na nowym obrusie coś się ustawia."
"A ja niekoniecznie mam ochotę być niańką. Od dojrzałych ludzi oczekuję dojrzałości. I chyba dlatego bywam, bywałam wobec partnerów opresyjna. Mamińsyństwo, poza na ciamajdę, fajtlapę, kompleksy napoleońskie- nie ze mną takie numery. Zapraszam na kozetkę, ale nie swoją, tylko do psychologa. Muza jest zajęta swoimi sprawami, a talent- choćby wielki- nie jest żadnym usprawiedliwieniem, by był ciężarem, a nie podporą."
Do tej pory unikałam pisania na tym blogu o tej cięższej stronie. Jednak myślę, że warto zdawać sobie sprawę z tego, że czasem bywa ciężko. Że każdy sukces opatrzony jest równoważną dawką mniej fajnych reakcji i emocji. To, że osoby wspinające się wyżej nie marudzą i nie wrzucają co chwilę postów o tym, że coś jest źle, wynika z tego, że mają twarde tyłki, podejście zastępujące problemy wyzwaniami i starają się nie przykuwać uwagi do przygnębiających klimatów. Czy warto więc wychylać głowę wyżej zamiast wygrzewać się w bezpiecznym tłumie? Odpowiedź tkwi w tym czy na prawdę wiesz dokąd chcesz dojść i wierzysz w swoje możliwości. Ja niezmiennie, mimo wszystko, uważam, że warto.
Super, wreszcie możemy się nie zgodzić :D wiesz dobrze, że jestem za rozwojem, odnajdywaniem drogi, że promuję pozytywne patrzenie na świat, twarde podejście do rzeczywistości, miękkie do ludzi, mocne postanowienia i sprawną realizację celów. Ale nigdy, ale to przenigdy nie zgodzę się na odrzucanie "wybrakowanych modeli" i na odwracanie się na pięcie (szpilce?) od tych, od których nic się nie da uzyskać albo od bliskich, którzy "ciągną nas w dół" . Myślę, że jeżeli mamy się rozwijać, to kulminacją tego rozwoju jest jak najlepsze przygotowanie do służby (nawet i tym, co nas wkurzają), zaś miarą tworzenia najpiękniejszej wersji siebie - to, że całą sobą mogę ciągnąć tych wszystkich malkontentów do góry. Trudne relacje? są i zawsze będą, bo na nich się właśni człowiek uczy miłości, a powiedzenie komuś "so long, dołujesz mnie!" jest chyba jakąś formą ucieczki, a to słabe. Nawet jeśli spojrzeć na to przez pryzmat samorozwoju - dla mnie to utopijna bańka myśleć, że w świecie mogę otaczać się tylko ludźmi, którzy są mi na rękę, a reszta robi out z mojego życia. Słowem - w imię rozwoje (mojego i wszystkich wokół) jestem za cierpieniem. pzdr!
OdpowiedzUsuń