czwartek, 19 września 2013

Uzależnieni od zmian

Po dłuższej przerwie, spowodowanej długa listą zmian, nowości i zamieszania, nadszedł w końcu czas żeby napisać o tychże zmianach nieco dłużej.
Ten blog z założenia nie miał być wylewnią smutków, żali i marudzeń w stylu "jest mi tak źle a znów spadł dziś deszcz. A na dodatek nie cierpię jesieni". Nie miał być. Więc nie będzie. I dlatego piszę wtedy, gdy moje przemyślenia zataczają szersze granice mogąc się komukolwiek do czegokolwiek przydać, chociażby w kontekście przemyśleń własnych.
Przeglądając wszystko co wydarzyło się w ciągu ostatniego miesiąca, odnosząc to do schematu, który generalnie dominował i pewnie podświadomie dominuje w moim sposobie działania, olśniło mnie stwierdzenie, że z dużym prawdopodobieństwem, jestem już nie tylko przyzwyczajona do zmian wszelakich ale z dużym znakiem zapytania zastanawiam się czy nie można nazwać tego uzależnieniem od zmian. Idąc dalej, śmiem postawić tezę, że nawet jeśli nie jest to cecha całego pokolenia ludzi od 25 lat w dół, to na pewno sporej jego części.

Mamy dziś dużo większe pole do popisu jeśli chodzi o zmiany niż to, na którym wiedli życie nasi rodzice. Od małego, przy odrobinie szczęścia, możemy zwiedzać świat żyjący kręcący się tysiące kilometrów od miejsca zamieszkania. Żeby wyjechać za najbliższe granice nie potrzebujemy już nawet paszportu. Społeczne przyzwolenie na rozwody i ich statystyczny ogrom, stał się już nikogo nie dziwiącym elementem życia, co z całą pewnością przekłada się też na luźność stosunków przedmałżeńskich, z których jeszcze łatwiej jest zrezygnować, z czym ku pomocy przychodzą telefony, komunikatory, statusy związków na facebooku i inne wirtualne "zrywacze", które zrobią z nas idiotów ale przynajmniej zasłonią przed spojrzeniem drugiej osobie w oczy. Sam system edukacji przyzwyczaja nas do hartowania się na wszelkie zmienności od małego, wymuszając średnio raz na trzy lata, w najważniejszym dla dorastającego człowieka okresie, zmienianie klasy i wchodzenie w kolejne- nowe środowisko. Kobiety mogą być strażakami, a mężczyźni przedszkola(n)kami. Zmiany pracy to już chleb powszedni. Na wypadek gdybyśmy nie mogli się zdecydować, możemy studiować po kilka kierunków na raz albo po kolei, będąc i świetnym bankierem i archeologiem. Co sezon zmienia się moda na kolory.....i mogę tak wymieniać bez końca.
Dla jasności- nie chodzi o to, że to wszystko źle. Nie podlega żadnym wątpliwościom, że sama nie przeżyłabym długo gdyby ktoś miał przenieść mnie do małej miejscowości z małą pracą, którą miałabym wykonywać w swoim małym domku do końca swoich dni. Zmiany są. Ważne żeby umieć się do nich dostosowywać i radzić sobie w tym dynamicznym, ciągle zmieniającym się świecie. Jednak....zastanawiam się czy to co się dzieje, nie prowadzi do punktu, w którym odczuwamy strach przed ich brakiem?
I tak patrząc w przeszłość:
- Od 13 roku życia nie pamiętam żebym kiedykolwiek nie robiła czegoś po lekcjach. Każdy dzień przepakowany był zajęciami dodatkowymi: angielski, matma, tenis, siatkówka, zuchy, harcerze, biwaki, dodatkowy wos, krótki romans z gitarą a w międzyczasie znajomi, randki i imprezy.
- Zajęć miałam wiele- w każdym momencie, w którym uważałam, że już więcej się nie nauczę (o zgrozo!) albo nie przynosi mi to już satysfakcji- pojawiało się nowe, lepsze, bardziej fascynujące wyzwanie, z którym po pewnym czasie działo się to samo co z poprzednim.
- Miejsc zamieszkania- w ciągu ostatnich troszkę ponad dwóch lat to 4. Do dziś nie mogę znaleźć swojej fioletowej sukienki.
- Związki- jako pole najbardziej delikatne. Zdecydowanie mam serce Chuliganki, o którym pisałam już wcześniej. Związków miałam kilka. Ze wszystkich uciekałam. Po miesiącach, czasem po latach. Nie odchodziłam. Uciekałam. Mimo tego, że za każdym razem chciałam miłości na całe życie. I nie jestem w tym cyrku jedyna, choć medalu sobie na szyi nie powieszę. Bo jakże często słyszy się...."Jest słabo? To daj sobie spokój..."- jeszcze zanim zostały podjęte jakiekolwiek próby ratunku.

I właśnie tu leży moje ostateczne pytanie. Czy trochę nie jest tak, że epoka zmian, wymagająca od nas nauczenia się dostosowywania do zmiennych warunków, w przypadku osób, które dorastają w tym od małego, nie zapędza się w róg, w którym łatwiej jest nam uciekać w nowości niż walczyć o stałość i pokonanie przeszkód?
Odpowiedź na to pytanie nie jest łatwa. Z każdej jego strony jest wiele plusów i minusów. Za i przeciw. Czynników, które pomagają nam w życiu jak i tych, które czasem przeszkadzają. Ja dochodzę do wniosku, że zdecydowanie łatwiej jest mi odnajdywać się w nowych warunkach niż pracować nad stałością obecnych. Oczywiście, są płaszczyzny, na których uważam to za bardzo pomocne i sprzyjające ale są też takie, w których upatruję to jako przyczynę problemów. I cieszę się, że dojrzałam do tego żeby to sobie prosto z mostu powiedzieć, bo wniosek ten jest szansą i może być podstawą ogromnej pracy nad samą sobą.

Szczerze podziwiam osoby, które potrafią być "stabilne" w każdej sferze swojego życia, choć zdaję sobie sprawę, że częściej niż z wyborem może się to wiązać ze strachem i te osoby zapewne podziwiają "zmiennikowców". Ale wszędzie dobrze gdzie nas nie ma, a mi podejście "stacjonarne" raczej nie jest zbyt dobrze znane.
 Jak jest u Ciebie? Pytanie zostawiam otwarte. Nie jako ciekawostka...ale szczera pogawędka z samym sobą. 

4 komentarze:

  1. Wiesz co? Niesamowite, ale myślałam właśnie ostatnio o zmianach bardzo dużo. I doszłam do wniosku, odmiennie od Ciebie (a przecież tylko dzieli nas rok), że strach przed zmianami jest ogromny. Zmiana wiąże się z decyzją i odpowiedzialnością. Wychowując się w środowisku, gdzie od małego za podjęcie złej decyzji jest kara, wielu z nas boi się zadecydować i ponieść porażkę. Dlatego gramy "bezpiecznie". Jednak powoli każdy czuje, że musi się przystosować, bo go Darwin zmiażdży i ... kiedy już się przyzwyczai, zaczyna przeginać. :D O człowieku, głupie stworzenie, co nie znasz umiaru! Z życia wzięte: właśnie wprowadziłam się do nowego mieszkania w Warszawie, które lubię i wiem, że będzie mi tam fajnie, a już planuje kolejny "skok". Obłęd!!! Zmiany uzależniają. Bóg wie, czy to dobrze. Na pewno nie w kwestii relacji - tu podpiszę się nogami i rękami, że brak nam cierpliwości, że zbyt łatwo się poddajemy, zmiany na innym polu, w ogóle taki tryb myślenia, może być trochę jak obosieczny miecz w życiu.
    Fajnie to ujęłaś.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Sonia- jak najbardziej się zgadzam. Może nieco karkołomnie ale rzeczywiście chodziło mi o to, że przy ludzkiej tendencji do łykania swoich przyzwyczajeń aż do zachłyśnięcia, umiejętność przystosowania do zmian, mimo że jest absolutnie konieczna i lepiej ją mieć niż nie mieć, może okazać się "obosiecznym mieczem" (jak to dość trafnie ujęłaś :).
      Ja po prostu, będąc w wirze kolejnych zmian, zadałam sobie pytanie czy potrafię żyć bez nich. A odpowiedź brzmi "nie wiem bo nigdy nie próbowałam". A ta ciągnie za sobą kolejne wnioski...

      Usuń
  2. Wiele "swojej prawdy" upatruję w tym co piszesz. Nie wiem tylko dlaczego pokolenie zostało ujęte jako >25 :D. Sądzisz, że 25+ ma inaczej? Ja myślę, że rzecz sięga pokolenia, które pamięta reformację. Nie tak jak ja - z misiem pod pachą, tylko z perspektywy bardziej świadomego dziecka/nastolatka. Bo po 89 WSZYSTKO zaczęło się dynamicznie zmieniać.
    Jeżeli sprawa ma się relacji też sądzę, że zbyt łatwo sobie odpuszczamy. Zaczynam to sobie uświadamiać nie na płaszczyźnie związku, ale nawet relacji koleżeńsko-przyjacielskich... Łatwiej jest uciec niż stawić czoła, to fakt. Może musimy sięgnąć dna, by się jako pokolenie odbić?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kategoryzacja wieku pokolenia nie była aż tak bardzo celowa. Piszę o pokoleniu 25- bo takie jest moje doświadczenie (oczywiście +/- kilka lat nie robi tu większej różnicy). Urodziłam się już po polskich przewrotach więc ciężko mi oceniać jak na te zmiany zapatrują się osoby o kilka-kilkanaście lat starsze. Moim domysłem jest, że osoby, które dorastały w jeszcze nie tak otwartym świecie, pamiętają "granice" i nie są od małego przesiąknięte tendencją zmian i odpuszczania. Co mają w głowie obecni 35/40-latkowie, którzy za małego jeszcze się w tym nie wychowali, a w świadomym dorastaniu odnajdywali się wraz z całym przewrotem kształtu świata?...To dopiero zagdaka. Ja mogę się domyślać i tworzyć sobie obraz na ten temat, jednak powstrzymując się od werdyktów, uwierzę ich relacjom :)

      A co do sięgania dna i odbijania...nie byłabym tak ekstremalna co do globalnego myślenia. Jednak wielu jest osobników i odchyleń również cała masa. Ja pamiętam kiedy nie było naszej klasy i facebooka....wiec co o relacjach powiedzą za 15 lat obecni 10-latkowie? Wtedy powiemy pewnie "za naszych czasów to jeszcze było normalnie..."- jak pewnie każde pokolenie kiedy jest już w innym wymiarze czasowym :)
      Co się jednak tyczy jednostek- to rzeczywiście, zgodnie z tendencją do przeginania, o której wspomniała Sonia, chyba potrzebujemy czasem rąbnąć porządnie o ścianę żeby poszukać innego kierunku.

      Usuń

A Ty? Co o tym myślisz?